News will be here
“Legendy X-Men: Jim Lee” - na karuzeli nostalgii [Recenzja]

Jeśli wychowywaliście się w latach dziewięćdziesiątych i czytaliście komiksy TM-Semic, to koniecznie musicie sięgnąć po najnowszą publikację wydawnictwa Mucha Comics. "Legendy X-Men: Jim Lee" to prawdziwy wehikuł czasu i przypomnienie, dlaczego trzydzieści lat temu wszyscy po obu stronach oceanu oszaleli na punkcie rysunków artysty urodzonego w Seulu.

Na album “Legendy X-Men: Jim Lee” składa się jedenaście zeszytów “X-Men” oraz dwa zeszyty “Ghost Ridera”. Nie licząc zeszytów z serii o Duchu Zemsty, autorem rysunków do wszystkich pozostałych jest Jim Lee. Maczał on również palce w scenariuszach serii o mutantach Marvela. W fabułach wychowankowie profesora Xaviera stają naprzeciw m.in. Magneto, Omegi Reda, a na pewnym etapie do drużyny dołącza Bishop. Czyli mówiąc krótko: dzieje się!

Szalone lata 90.

Jedna z ilustracji zamieszczonych w sekcji dodatków do albumu “Legendy X-Men: Jim Lee” (Mucha Comics, 2023).

Kolejny album Muchy Comics ponownie wywołuje szybsze bicie serca u osób wychowanych na komiksach TM-Semic, czyli w latach 90. XX wieku. Po “The Spectacular Spider-Manie” z rysunkami Sala Buscemy, “Venomie” rysowanym przez Marka Bagleya i “Ghost Riderze” Saltaresa i Texeiry, do rąk czytelników trafiają komiksy o X-Men Jima Lee. “Legenda” w tytule albumu nie jest przypadkowe. Pierwszy numer z rysunkami późniejszego szefa DC Comics zapisał się w księdze rekordów Guinnessa dzięki rekordowej sprzedaży (8 milionów kopii!), której nie pobito do dziś. Również w Polsce Jim Lee rozpalał wyobraźnię (pamiętacie patent z rozkładanymi okładkami?). Jak te komiksy przetrwały próbę czasu?

Wszystko zależy tak naprawdę od nastawienia. Pod wieloma względami komiksy zebrane w albumie “Legendy X-Men: Jim Lee” nie przystają do dzisiejszych standardów. Dymki dialogowe i boxy narracyjne uginają się od tekstów i gęsto zdobią każdą stronę. Fabuła często jest pretekstowa i zawsze prowadzi do spektakularnych bijatyk. Co ciekawe - te maja miejsce równie często między członkami X-Men, co z ich przeciwnikami. Całość jest mocno zanurzona w ówczesnym krajobrazie serii o mutantach Marvela. Mimo że w albumie zebrano kompletne historie, to czasem ma się wrażenie, że brakuje nam podbudowy (czyli znajomości innych serii, które rozgrywały się wcześniej bądź równolegle).

Na szczęście to nie tak ekstremalny przypadek jak “X-Men” Jima Lee od Egmontu. Tam zebrano randomowe zeszyty z jego rysunkami (pochodzące z wcześniejszego okresu twórczości, gdy styl rysownika dopiero się kształtował). Tu dostajemy kilka zamkniętych historii. Na dodatkowy plus należy policzyć umieszczenie w albumie zeszytów “Ghost Ridera” z rysunkami Rona Wagnera, dzięki czemu można poznać całość historii rozgrywającej się na łamach obu serii. Trzeba jednocześnie zaznaczyć, że oba albumy (ten z Egmontu i opisywany właśnie od Muchy) zawierają całkiem inny materiał - warto mieć więc w kolekcji oba.

Jim Lee - żywa legenda

Jedna z rozkładówek z albumu “Legendy X-Men: Jim Lee” (2023, Mucha Comics).

Nazwisko Jima Lee nie bez powodu zapisało się w historii amerykańskiego komiksu superbohaterskiego złotymi zgłoskami. Choć dziś możemy pomyśleć, że to “klasyczny” styl amerykański, to w momencie, gdy artysta zaczął podbijać komiksowy rynek, jego twórczość była nowatorska, świeża i odważna. Nie bez przyczyny, jego rysunki sprawiły, że “X-Men” pobili wszelkie rekordy sprzedaży. Sam twórca doczekał się licznych naśladowców i zainspirował całe pokolenia rysowników (wpływ ten widoczny jest do dziś).

Mimo że “Legendy X-Men: Jim Lee” to album, który cierpi na wiele problemów charakterystycznych dla superbohaterskich opowieści z lat 90. to trudno odmówić mu uroku. Może to kwestia nostalgii za zeszytami TM-Semic, które czytałem w szkolnej bibliotece, a może po prostu kreska Lee wciąż się broni. Artysta, będący współscenarzystą serii o mutantach, zadbał o to, by jego “X-Men” byli ze wszech miar imponujący graficznie. Co chwilę mamy tu do czynienia z efektownymi rozkładówkami albo całostronicowymi kadrami, na których Lee portretuje posągowe sylwetki swoich bohaterów. Wszyscy są tu jakby wykuci z marmuru, doskonali w każdym calu, wręcz onieśmielający swymi idealnymi sylwetkami. Lee nie bawi się w półśrodki. Kobiety i mężczyźni albo są tu pół-nadzy albo mają tak obcisłe stroje, że ich obecność nie robi żadnej różnicy. Ot, kwintesencja lat 90. w mainstreamowym komiksie amerykańskim. Coś, co trzeba zaakceptować podczas lektury, mimo że taka seksualizacja bohaterów nie musi nam się obecnie podobać.

O sukcesie “X-Men” rysowanych przez Lee zdecydowały z pewnością nowy skład drużyny, odświeżone kostiumy bohaterów, wiele wariantów okładek. Nie bez przyczyny było wprowadzenie komputerowego nakładania barw, jak i zróżnicowanie charakterów bohaterów (Jubilee i Gambit potrafią nieźle namieszać w drużynie). Mimo to, gdyby nie fenomenalne kadrowanie i “epicka” kreska Jima Lee, to jego komiksy z mutantami nie cieszyłyby się obecnie tak kultowym statusem.

Jan Sławiński

Jan Sławiński

Absolwent Filmoznawstwa (I i II stopień) oraz Tekstów Kultury (II stopień) na Uniwersytecie Jagiellońskim. Publikuje w internecie, prasie specjalistycznej („Ekrany”, „Czas Literatury”, „Zeszyty Komiksowe”) oraz tomach zbiorowych („1000 filmów, które tworzą historię kina”, „Poszukiwacze zaginionych znaczeń”). Od ponad dziesięciu lat prowadzi autorskiego bloga jako Anonimowy Grzybiarz.
News will be here