Wydawałoby się, że egzystencja w teraźniejszym paradygmacie popkulturowym automatycznie wyklucza pragnienie wysyłania w eter nieironicznego, śmiertelnie poważnie zaangażowanego socjopolitycznie przekazu. Tymczasem Ministry, amerykańscy weterani industrialnego rocka, wciąż nie potrafią pogodzić się z regułami nowej rzeczywistości i po raz kolejny nagrywają album filozofujący za pomocą młota.
Ikoniczna grupa powraca z “nastym” krążkiem i (co dość oczywiste) nie zaskakuje swoim brzmieniem. To dalej ten sam, wciąż uwielbiany przez miłośników ich grania miszmasz szybkiego riffowania i dość rubasznej elektroniki. Miks przewidywalnych, aczkolwiek sprawdzających się, bo oczekiwanych komponentów muzycznych.
Ekipa Ministry nie zaskakuje także światopoglądowo.
Al Jourgensen i spółka od zawsze przyjmowali postawę, którą można etykietować jako Rage Against the Machine w dyskursie socjaldemokratycznym. Wedle zasady żądania rewolucji bez robienia jej lub upieraniu się przy jej bezkrwawym (dosłownie i symbolicznie) charakterze, formacja od lat broni bezpiecznego, opiekuńczego porządku status quo zarówno przed intensywnościami prawicowymi, jak i lewicowymi.
Patronująca krążkowi teza liberalno-zdroworozsądkowa trafia więc do bardzo specyficznej, aczkolwiek wciąż tętniącej życiem niszy, tzn. tej odnogi klasy średniej, która została zwerbowana z armii rezerwowej udomowionych i ukorporacjonionych ex-hipisów i ex-metalowców.
Owa, dość atrakcyjna, bo pomagająca w układaniu hymnicznych, spektakularnych strof, narracja oczywiście nie wytrzymuje konfrontacji z groźbą niedopowiedzenia i natychmiast znajduje sobie konkretyzację wymarzonego antagonizmu w osobie Donalda Trumpa.
Industrialno-rockowe przeboje odwołują się więc do całego spektrum tropów ery Trumpowskiej lub post-Trumpowskiej (która też jest erą Trumpowską, jeśli zwrócimy uwagę na aktualną możliwość drugiej kadencji najsłynniejszego prezydenta dekady). Mamy odniesienia do subkultury incelskiej, katastrofy ekologicznej, amerykańskiej twarzy nacjonalizmu i fetyszyzmu imperialistycznych retrospekcji. Cała antologia punktów do odhaczenia dla przeciętnego rysownika, który zarabia na życie cotygodniową produkcją karykatur Republikanów.
I w tak zaaranżowanym estetyczno-ideologicznym spektaklu nie ma nic złego. Nie dość, że to niezwykle satysfakcjonująca opowieść dla wieloletnich, oddanych fanów zespołu, to na dodatek wpisująca się w ramy bezpiecznego (bo nierewolucyjnego, nieskrajnego, niezmieniającego środka ciężkości) kontrargumentu dla okołoprawicowego populizmu.
Oczywiście można przyczepić się do niedoborów fantazji, braku wyobraźni społeczno-politycznej, jaką jest naznaczona diagnoza rzeczywistości na “Hopiumforthemasses”. Można też poddać krytyce nazbyt ostentacyjne zamknięcie się w centralnym punkcie publicznego dyskursu, tzn. miejsca, w którym teoria jest niezbyt alternatywna, a praktyka nazbyt nieśmiała. Można, ale nie trzeba.
Nie trzeba, ponieważ rzeczona strategia kompromisowej polemiki nie jest w tym przypadku efektem ubocznym, a celem samym w sobie. Atak rubaszności liberalnej na rubaszność konserwatywną, atak młota na inny młot, ideę Ministry na ideę Trumpa równoważy siły i doprowadza do efektu, jaki zespół prawdopodobnie chciał uzyskać - po Kubrickowsku symetrycznego krajobrazu zera.